Dzień wolności.Niedziela.
My name is Kinga and I'm a shopoholic. Nie! Wróć! To znaczy niezupełnie, chciałabym sprostować, że w zasadzie, zdarzało mi się...eee, tylko czasem, i tylko w niedzielę. Przysięgam. Nie w każdą. Tylko kiedy padał śnieg, wiało, a dzieci pojechały do dziadków. I muszę to opowiedzieć. Gdy tylko zamykały się drzwi, narzucałam na siebie swoje paletko i fruuu, do galerii. Galerii handlowej, rzecz jasna. Zwabiona obietnicą samotnego joggingu po ciepłych, kolorowych pasażach, po prostu nie mogłam się oprzeć. Lody tylko dla mnie, księgarnia tylko na dziale książki bez obrazków i jak najdalej od strefy bawialnianej. Czasem, by zagłuszyć przemożne poczucie winy, że nie sprzątam, nie gotuję i prasuję, wchodziłam do sklepów z ubraniami dla dzieci. Ale to tylko na chwilę, i tylko od czasu do czasu, niczego nie kupując. Mój shopping expedition odbywał się zresztą często bez kupowania w ogóle. Używając ruchomych schodów, tym razem nie windy zarezerwowanej dla transportu dzieci, wózka, torby z akcesoriami, płaszczyków, czapek itd., docierałam do kina, gdzie bez popcornu i fistaszków, delektowałam się filmem dla dorosłych. Ach! a potem...,prawie jak Kopciuszek, biegłam co tchu do domu, żeby niepostrzeżenie zameldować się jako pierwsza, gubiąc przy tym okruszki dawnego życia. Ale was długo nie było, co robiłam? Ach, nic takiego, takie tam...No tak, ale już nie mogę oddawać się mojej jakże grzesznej przyjemności. Nic z tego. W niedzielę wychodzimy tylko w grupach rodzinnych. Żadnych samotnych nieprawomyślnych wypadów. Żadne takie. Odpoczywamy równo i bez wyjątków! Każdemu się należy, chodzi tu o nasze zdrowie psychiczne, fizyczne i duchowe! Spacerujemy i hartujemy się grupowo w trosce o dobro rodzin. No, tak, już rozumiem, I was shopoholic and shame on me!