Śląska Prohibicja. Krótka historia teleportacji
I stało się, trochę chcąc, a trochę nie, ale nie mając innego pomysłu na sobotnie popołudnie, dotarłam w końcu do Prohibicji, która, nie wiedzieć czemu, od jakiegoś czasu wyskakiwała mi w reklamie na FB. Reklama została przyjęta do wiadomości, jednak musiało upłynąć trochę czasu zanim trafiłam pod wskazany adres i zdarzyło się....
Nikisz, marcowa szarość, budynek jak wszystkie dokoła. Parę schodków, otwieram drzwi, zamykam i od tak, zupełnie niespodziewanie, doświadczam teleportacji. Tak, tak, teleportacji, bo właśnie w ten sposób daje się opisać moje całkowite zaskoczenie nagłą i niespodziewaną, ale jakże przyjemną, zmianą otoczenia.
Pstryk, jestem w innej czasoprzestrzeni. Co mówi się na wypadek doświadczenia teleportacji? Ja powiedziałam: Wow! Nie wychodzę, zostaję tu po wsze czasy.
Całe szczęście, że mila pani zdołała znaleźć dla nas stolik, gdyż inaczej mogłabym dobrowolnie nie opuścić tego miejsca, przysiadając się na przykład do nieznanych mi ludzi albo przykuwając się do najbliższego kaloryfera.
I stało się, zostałam zdobyta dobrym wnętrzem i przyjemną, bezpretensjonalną atmosferą. Na szczęście nikt tu się nie silił na wprowadzenie jeden do jednego typowych rekwizytów z czasów Ala Capone, dzięki czemu restauracja nie stała się tanim skansenem. Jest elegancko, bardzo dobrze jakościowo, a duch szalonych czasów unosi się gdzieś ponad stolikami.
A jedzenie? So far, so good. Udana mieszanka tradycyjnej kuchni regionalnej z nowoczesnym podejściem. A ceny? Nie stoją w ością w gardle.
Tak więc stało się, Prohibicja podbiła moje wszystkie zmysły i nie mam innego wyjścia jak tylko teleportować się tam
jeszcze raz, tylko tym razem nie zapomnę zrobić rezerwacji, bo będzie płacz i zgrzytanie zębami, jak przyjdzie wyjść z pustym brzuchem:) Mniam!